Hermiona
leżała na łóżku w ciemności. Między Wielką Brytanią a Australią było dwanaście
godzin różnicy. Oznaczało to, że jej organizm myślał, że jest południe. Nie
tylko z tego powodu nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, co zrobić z listą
podyktowaną przez informatorkę. Czy zadzwonić do tych par, czy jechać do nich?
Jeśli to pierwsze, to co powiedzieć? Jak się przekonać, że to jej rodzice?
Pozna ich po głosie? Co, jeśli się pomyli? A może zadać jakieś pytania
dodatkowe? Tylko jakie?
Następnym
problemem był fakt, że tylko dwie z pięciu par mieszkały w Sydney. Pozostałe
były w Canberze, Melbourne i w małym miasteczku pod Perth. Hermiona miała
nadzieję, że jedna z nich to jej rodzice. Nie chciała się do tego przyznać, ale
bała się, że cała piątka okaże się rozczarowaniem. Znowu strach –
pomyślała. Miała go dosyć. Ostatnie miesiące to była ciągła trwoga o rodziców,
przyjaciół, członków zakonu i powodzenie ich misji. Do tego wszystkiego
dołączyły ból, zimno, samotność, rozczarowanie i strata. Albus, Moody, Fred,
Syriusz, Lupin, Tonks, Zgredek, Lavender… a to tylko początek listy. Oczy
dziewczyny zaszły łzami. Popatrzyła na pozostałe łóżka, z myślą, że szkoda, że nikt
nowy do nich nie dołączył. Thierry z Ronem, mający tak samo, jak Hermiona
problem ze zmianą czasu, postanowili pójść na dół do baru. Teraz zaczęła
żałować, że została, aby zaplanować poszukiwania. Może Ron miał rację, że
trzeba się wyluzować.
Uśmiechnęła
się pod nosem. Ron coraz bardziej zaczął przypominać swojego ojca. Powiedział
jej, że zamierza poznać mugolski świat, skoro są teraz razem. Chciał się dowiedzieć,
jak żyje się bez magii. Dlaczego samoloty latają, do czego służy lodówka, co
można kupić za funty i jak można podniecać się piłką nożną, która jest
prymitywna w porównaniu do quidditcha. To wszystko to był jej dawny świat…
Świat jej rodziców…
- To
będzie długa noc – pomyślała Hermiona.
Po
nieprzyjemnej nocy wstała koło południa. Czuła się strasznie - suszyło ją w gardle,
jakby wypiła zbyt wiele wina poprzedniego wieczoru. Wszystko ją bolało i
najchętniej zostałaby w łóżku. Mimo to zmusiła się do wstania i narzucenia na
siebie bluzy. Zanim wyszła do łazienki, popatrzyła na śpiących chłopaków. Ron
leżał na plecach, miał otwarte usta i chrapał, Thierry zakopał się w kołdrze i
widać było tylko jego długie włosy na poduszce. Chyba będę musiała
obudzić Rona i nie będzie to miła pobudka – pomyślała złośliwie
Hermiona, idąc do toalety.
Ich
śniadaniem i zarazem obiadem okazały się hot-dogi z obskurnej budki za rogiem.
Siedząc na plastikowych krzesłach przy plastikowym stole, żuli bułki, które
przypominały kapcia, a parówki smakowały jak zmielony troll z maczugą.
- Bleee,
co za świństwo… już twoje grzyby i przypalone ryby były lepsze – mruknął Ron.
Po pobudce czuł się gorzej niż Hermiona, ponieważ miał dodatkowe powody, aby
jego organizm się buntował. – Niepotrzebnie piłem to mugolskie piwo…
- Jedz i
nie wybrzydzaj – warknęła Hermiona.
Była zła
na Rona. Świtało, gdy w końcu udało jej się zasnąć, ale nie dane jej było spać
długo. Chłopaki wrócili, śpiewając jakąś przyśpiewkę piłkarską, cuchnący
alkoholem, papierosami i zielskiem. Chcieli dalej imprezować w pokoju, ale
Hermiona rozgromiła towarzystwo, używając do tego najgorszego repertuaru
przekleństw zapożyczonych od swojego chłopaka.
- Na nic
lepszego nas nie stać. Poza tym przypominam
panie-lubię-sobie-wypić-z-dopiero-co-poznanym-wierszokletą, że mamy coś do
roboty!
- Ale on
stawiał… - zaczął Ron żałośnie.
- No tak,
to tłumaczy wszystko… - Czarownica powiedziała z ironią.
Dokończyła
hot-dogo-podobnego stwora. Wyjęła kartkę z numerami z torebki i wstała od
stołu.
- Idę
dzwonić!
-
Poczefaj... Ejmiono… - powiedział Ron na tyle, ile pozwoliły mu zapchane
resztką bułki usta. Zerwał się z krzesła i pobiegł za nią. – Idę z tobą!
Drżącymi
rękami wybrała numer pary z Sydney. Pierwszy sygnał… drugi sygnał… trzeci
sygnał… Proszę, odbierzcie!
- Halo? –
Hermiona usłyszała męski głos. Czy to był
głos jej ojca?
- Dź…
dź... dzień dobry! – wydukała z trudem, ale szybko się opanowała po tym, jak
wzięła głębszy oddech. – Czy dodzwoniłam się do państwa Moniki i Wendella
Wilkins?
- Taaaaa…
- odparłmężczyzna niezbyt grzecznie.
Hermiona
pomyślała, że to raczej nie jest jej ojciec. On nigdy by tak nie odpowiedział
nikomu.
- Czy są
państwo dentystami i pochodzą państwo z Anglii?
- Nie! –
warknął. – Urodziliśmy się z żoną tutaj! Co to w ogóle za pytanie?
- Ach, to
bardzo dziękuję… nie państwa szukałam… – wyszeptała.
Wendell
Wilkins się rozłączył. Hermiona powoli odłożyła słuchawkę i wciągnęła powietrze
do płuc. Wdech – wydech.
- Pudło? –
zapytał zmęczonym głosem Ron.
- Tak,
dzwonię dalej – odpowiedziała Hermiona. - Znajdę ich, chociażbym miała
przeszukać całą Australię wzdłuż i wszerz.
- Do boju
moja miłości!
- Och,
Ron! – serce Hermiony roztopiło się pod wpływem wyznania jej skacowanego
chłopaka. Odwróciła się i pocałowała go namiętnie.
-
Mhhhhmmm… Hermiono… - wydyszał z rumieńcami na twarzy, po czym odskoczył od
niej i wydalił w krzakach swój posiłek.
- Żałosne
– mruknęła zdegustowana czarownica, wyjęła z torebki chusteczki, rzuciła je
mężczyźnie swojego życia i zabrała się za dzwonienie.
Hermiona totalnie
się rozkleiła. Wyła w ramię Rona, a ten głaskał jej puszyste włosy. Kiedy
zaczęła płakać, zmieszany Thierry wymamrotał coś o pilnej potrzebie udania się
w jakimkolwiek kierunku i opuścił towarzystwo. Tama wszystkich jej negatywnych
uczuć pękła i wypuściła wielką rzekę łez. Zadzwoniła do wszystkich par, do
jednej musiała dzwonić co godzinę, bo nie odbierali. Jednak nikt się nie
przyznał do bycia dentystami i anglikami.
-
Hermiono… kochanie… to nie koniec świata, znajdziemy ich – powiedział Ron,
starając się ją pocieszyć. Jedyną odpowiedzią był jęk i dalszy płacz. – Sama
mówiłaś, że ta kobieta z Canberry miała angielski akcent. Pomyślałaś, że może…
oszukała cię?
-
Buuuuuuuuuu!
- Może nie
chcieli powiedzieć prawdy… może, gdy rzucałaś zaklęcie, zagnieździłaś w ich
umysłach pomysł, że mają trzymać się z dala od obcych…
- Buuuuuu!
- Może
pomyśleli, że nie powinni być dalej dentystami… albo nie mogli znaleźć pracy w
swoim zawodzie i są… no nie wiem… nauczycielami?
- Buuuu!
-
Kochanie! Weź się w garść! – Ron delikatnie nią potrząsnął. – Nie znaleźliśmy
horkruksów płacząc!
-
Ronaldzie Weasley! Jesteś nieczułym dupkiem! – uderzyła go pięścią w ramię.
- Ała!
Taka prawda!
- Co ja
mam robić? Co ja mam robić? – Hermiona mamrotała nerwowo pod nosem.
- A bo ja
wiem… - Ron zadumał się. - Można by włamać się do jakiegoś urzędu, przejrzeć
akta… chyba mugole coś takiego mają?
- Mają.
- To co?
Robimy wejście jak u Gringotta?
- Nie –
prychnęła Hermiona. – To, że mugole nie używają magii, nie znaczy, że łatwiej
się dostaniemy do akt Ron!
- To nie
wiem! – powiedział urażonym tonem. – Nie to nie, ty jesteś od myślenia!
- Wyobraź
sobie, że tym razem nie mam ani jednego pomysłu! – zapiszczała Hermiona.
W Ronie
coś się zagotowało, stwierdził, że w tym momencie to on musi się wykazać jako
mężczyzna.
- Skoro
nie masz pomysłów, to tym razem ja decyduję… idziemy pod adres każdej z tych
par! – oznajmił zaskoczonej dziewczynie.
- Ale…
- Nie ma
”ale” Hermiono! Teraz ja decyduję, aż zaczniesz być sobą. Jutro rano
dowiadujesz się, jak się do nich dostać i idziemy się z nimi zobaczyć!
Hermiona
popatrzyła na Rona zdumionymi oczami. Widziała jego zdecydowaną postawę,
zacięty wyraz twarzy, ledwo widoczny cień dumy, że coś postanowił. Rzuciła mu
się na szyję ze szlochem, ale tym razem był to płacz ze szczęścia.
- Ron!
Kocham Cię!
- Ja
ciebie też, moja sklątko tylnowybuchowa…
- Ron!
***
Stali w
dzielnicy domków jednorodzinnych. Pod pierwszym adresem znajdował się jasny
budynek z jednym piętrem. Wszystko było w nim proste, zero ozdób, żadnej
skomplikowanej formy. Gładki beton, szkło, tylko drzwi do garażu i domu były
drewniane. W malutkim ogródku rosły niskie palmy. Hermiona powoli podeszła do
drzwi.
- Nie
sądzę, aby moi rodzice mogliby zamieszkać w takim klocu – szepnęła do Rona,
przypominając sobie angielską zabudowę.
- Trzeba
spróbować – odpowiedział. – Dzwoń!
Zadzwoniła.
Usłyszeli szczekanie psa, a następnie czyjeś kroki. Wstrzymali oddechy… Chuda
murzynka w markowych ciuchach otaksowała ich pogardliwym spojrzeniem.
-
Taaaaaaaaak? – spytała, wkładając w swój ton głosu jak najwięcej dystansu i
chłodu.
- Czy tu
mieszkają państwo Monika i Wendell Wilkins?
- To ja. O
co chodzi?
- Och! –
wyrwało się zaskoczonej Hermionie. – My…
-
…prowadzimy kampanię na rzecz uwolnienia skrzatów domowych, które są
niewolnikami czarodziejów. Czy jest pani zainteresowana rozmową o tym? –
wtrącił szybko Ron z obłędem w oczach i wielkim uśmiechem na twarzy.
- Nie
gadam z wariatami! – krzyknęła murzynka i zatrzasnęła gwałtownie drzwi.
- Ron! Co
ci do głowy strzeliło, aby wyskakiwać z takim pytaniem!? – wrzasnęła Hermiona,
gdy szli, poszukując miejsca, gdzie można bezpiecznie się teleportować.
- No co?
Chciałem się jej pozbyć, skoro już się dowiedzieliśmy, że to nie twoja mama –
odpowiedział urażonym tonem Ron. – Przebywanie z tobą uświadomiło mi, że ludzie
kiepsko reagują na W.E.S.Z., więc spróbowałem od tej strony…
- Ron,
przysięgam Ci, że jeszcze jeden taki wyskok, a rzucę na ciebie urok!
- Oj tam,
oj tam…
Kolejną
parę z listy odnaleźli w białym domku szeregowym na pochyłej ulicy. Nad
wejściem był daszek z falistej blachy, a w oknach wisiały żaluzje. Ten dom
bardziej pasował do anglików. Hermiona nacisnęła guzik, czując, jak szybko bije
serce w jej piersi. Zacisnęła palce na ręce Rona. Rozległ się odgłos
otwieranych drzwi. Serce jej zamarło, ponieważ dostrzegła znajomą sylwetkę...
ale to nie był jej ojciec. Mężczyzna miał bardzo podobną posturę i włosy, ale
to jednak nie był on.
- Dzień
dobry! Szukamy Moniki i Wendella Wilkins – zaczęła z nadzieją w głosie
Hermiona. Może to tylko ich australijski znajomy?
- Witam –
odparł nieznajomy. - Tak, mieszkam tutaj z żoną, o co chodzi?
- O boże,
to nie oni – jęknęła Hermiona.
- Słucham
panienko?
- Bardzo
przepraszamy za najście! – odezwał się Ron, łapiąc Hermionę w pasie. – Szukamy
kogoś o takim samym imieniu i nazwisku jak pan.
- Przykro
mi młodzieńcze, nie znam nikogo innego, kto się nazywa jak ja. Ale życzę wam
powodzenia – mężczyzna spojrzał na rozczarowaną Hermionę. – Będę trzymał kciuki,
abyście ich znaleźli.
-
Dziękujemy!
- Znowu
pudło – powiedziała zrezygnowanym głosem Hermiona. – To nic nie da… to nic nie
da…
Osunęła
się na chodnik, Ron usiadł obok niej.
Sytuacja wydała im się beznadziejna. Rudzielec stwierdził, że to dobry moment,
aby spróbować namówić czarownicę na swój poprzedni pomysł:
- To co?
Włamujemy się do urzędu?
- Nie wiem,
czy to coś da – powiedziała Hermiona, przygryzając wargę.
- Więc
zostaje sprawdzenie pozostałych trzech par… jeśli okaże się, że to nie oni, to
idziemy grzebać w aktach.
- No
dobra… - zgodziła się niechętnie i wyjęła kartkę z adresami. – Najbliższa para
znajduje się w Canberze. To stolica Australii, raczej nie możemy się deportować,
bo nie wiemy, gdzie wylądujemy… Trzeba iść po rzeczy do hostelu i poszukać
jakiegoś autobusu czy pociągu.
- Pociąg
brzmi nieźle – powiedział z uśmiechem Ron. – Jedziemy!
***
Pociąg
ruszył, najpierw powoli toczył się po torach, ale szybko nabrał prędkości.
Wyjechał ze stacji akurat wtedy, gdy zdyszana Hermiona wbiegła z Ronem na
peron.
- Cholera!
– krzyknęła tak głośno, że ludzie stojący w pobliżu popatrzyli się na nią z
zainteresowaniem. – To był ostatni pociąg!
Droga na
stację kolejową wydłużyła im się, ponieważ najpierw Thierry nie chciał ich
puścić, dopóki nie dostał ich adresów (Rona domowy, a Hermiony e-mail).
Następnie autobus, którym jechali, utknął w korku, który powstał z powodu
wypadku na trasie. Para czarodziejów postanowiła nie teleportować się w dużym,
nieznanym mieście, ponieważ nie mieli pewności czy ktoś ich nie zobaczy.
Poskutkowało to dużym opóźnieniem i koniecznością zmiany planów.
- Co
robimy? – spytał się Ron. – Może jednak teleportujemy się do Canberry? – dodał
cicho, pochylając się nad głową Hermiony.
Dziewczyna
nie odpowiedziała, zamknęła oczy i dumała nad ich położeniem. Owszem, mogli
użyć magii, ale było to zbyt ryzykowne… Mogli sprawdzić, czy są jakieś
autobusy, ale sama w to wątpiła. Było już późno, raczej niczego nie znajdą.
Najprawdopodobniej musieli wrócić do hostelu. Podejrzewała, że Thierry się
ucieszy i z chęcią zaciągnie ich do baru. Gdy odchodzili, wspomniał coś, że
dali mu natchnienie. Miała nadzieję, że nie znajdzie się na kartach książki
niskich lotów.
- Te,
dzieciaki… pociąg wam uciekł? – podszedł do nich niepozorny, niski mugol. Palił
papierosa i przypatrywał się im uważnie. – Jak chcecie, podwiozę was do
Canberry.
- Super! –
zawołał uradowany Ron. – Hermiono! Zobacz, jakie mamy szczęście!
Hermiona
była bardziej sceptyczna. Mężczyzna miał w sobie coś… niepokojącego. Jego
ubrania, tak jak sama fizjonomia, były bezbarwne. Wszystko, od włosów po buty
było w odcieniach brązu, beżu i szarości. Jasne oczy patrzyły się na nią w
sposób, który Hermionie przypominał wzrok Fenrira Greybacka. Wilkołaka, który
chciał jej rozerwać gardło…
- Bardzo
dziękujemy, ale poradzimy sobie – powiedziała i pociągnęła Rona za rękę. –
Wracamy do hostelu!
- A-ale
Hermiono! – wyjąkał zaskoczony Ron. – Ten mug… pan nas podwiezie!
-
Dzieciaki! Nie zedrę z was! I tak miałem jechać do stolicy – mężczyzna poszedł
za nimi. – Wiecie, głupio tak samemu… przyjemniej po nocy grzać po trasie, gdy
się ma kompanów obok… Kopsniecie dziesiątkę i będziemy kwita! Zawiozę was pod
same drzwi, gdziekolwiek chcecie jechać!
- Nie
jesteśmy zainteresowani! – odpowiedziała piskliwym głosem Hermiona.
- O nie!
Tym razem ja decyduję! – Ron zatrzymał swoją dziewczynę i złapał ją w pasie. –
Pojedziemy z tym mug… khem, panem. On chce mniej kasy, niż wyniosą nas bilety!
Za to kupimy sobie porządne śniadanie!
Hermiona
jęknęła na wspomnienie tego, czym ostatnio się żywili. Była pewna, że jej
żołądek będzie dochodził do siebie przez miesiąc po powrocie do Anglii przez to
tanie, syfiaste żarcie, które kupowali w obdrapanych budkach. Z drugiej strony
nie ufała temu mężczyźnie. Za to Ron wydawał się zadowolony z tego, że podjął
kolejną decyzję.
- Richie
jestem... – mugol przywitał się, ściskając im ręce. - Nie patrz się tak na mnie
panienko – dodał, widząc nieufny wzrok Hermiony. – Nie zrobię wam krzywdy!
Wprawdzie mój gruchot nie jest limuzyną, ale jest sprawny, dojedziemy do
Canberry w trzy godzinki, zaoszczędzicie pieniążki, pogadamy… zakumplujemy się…
- poklepał Rona poufale po plecach. – To, co kolego? Dogadujemy się? Dziesiątka
pasi?
- Pasi –
powiedział Ron, zachwycony, że łapie mugolski slang, po czym zwrócił się do
swojej dziewczyny. – Daj pieniążki naszemu nowemu koledze...
- Nadal
nie jestem przekonana… - mruknęła Hermiona pod nosem, grzebiąc w torebce.
- Oj daj
spokój! Będzie dobrze! Przecież jak ja mówię, że będzie dobrze, to będzie, nie?
– Ron powiedział z uśmiechem.
***
Ron
przestał się uśmiechać, zamiast tego na jego twarzy malowało się przerażenie.
Mylił się i to bardzo. Nie było dobrze, było bardzo źle. Richie zatrzymał się
na jakimś odludziu, mówiąc, że samochód złapał gumę. Gdy wszyscy wysiedli,
wyjął nóż, kazał swoim pasażerom oddać pieniądze i wszystkie kosztowne rzeczy.
Złowrogi błysk w jego oczach wskazywał, że wcale nie żartuje.
- No
laluniu, sięgaj do swojej torebeczki i dawaj pieniążki… - powiedział
nabrzmiałym z emocji głosem. – Dawaj wszystko!
Hermiona
drżącymi rękami otworzyła swoją koralikową torbę, szukając portfela. Schowali z
Ronem swoje różdżki w wewnętrznych kieszeniach kurtek i nie mieli czasu, aby po
nie sięgnąć. Długi nóż mężczyzny mógł w każdej chwili pchnąć ją lub jej
chłopaka, jeśli zrobią nieostrożny ruch.
- Ooooch
tak laluniu… Gdybyś jechała sama, to jeszcze bym skorzystał z twoich wdzięków…
- wychrypiał rzezimieszek, oblizując się lubieżnie. – STÓJ TAM, GDZIE STOISZ
RUDY ALBO POTNĘ JEJ BUŹKĘ!!!! – ryknął, gdy Ron poruszył się pod wpływem złości
na jego ostatni komentarz. – Jeśli będziecie grzeczni, to zostawię was tutaj i
kiedyś ktoś was znajdzie! A jak nie, to zaszlachtuję jak świnie!
- Mam! Mam
portfel! – krzyknęła Hermiona.
- DAWAJ
GO! – Richie wyciągnął lewą rękę po łup, ponieważ w prawej ciągle trzymał nóż.
W tym
momencie Hermiona rzuciła ciężki, pełny monet portfel w twarz złodzieja.
– Ałaaa! –
ryknął zbir i złapał się za nos, lekko się pochylając.
Ron nie
czekał, aż złodziej się wyprostuje, miał długie nogi - na tyle długie, aby
trafić stopą w dłoń trzymającą nóż.
- JUŻ PO
WAS!!! – ryknął Richie, starając się złapać narzędzie zbrodni, które leżało
teraz z metr od niego.
-
Drętwota!!!
Rabuś padł
jak rażony gromem. Ron z Hermioną popatrzyli na siebie. Obydwoje trzymali
różdżki, celując nimi w mężczyznę. Ich oddechy powoli zwalniały i zaczynali się
rozluźniać. W końcu obezwładniony mugol nie miał szans z czarodziejem z
różdżką, a co dopiero z dwojgiem. Ron podbiegł do leżącego noża, po czym rzucił
go daleko w krzaki. Hermiona podeszła do samochodu i wyjęła plecaki, cały czas
zerkając nieufnie na leżącego Richiego.
- Co
robimy? – spytała się Rona.
- Możemy
zabrać mu samochód i pojechać dalej.
- Nie mamy
prawa jazdy – jęknęła dziewczyna. – Poza tym to nie fair go tu zostawić, kto
wie, kiedy ktoś go znajdzie…
-
Hermiono! Ten gość chciał nas okraść albo i zabić! Nie wspominając, co o tobie
mówił! – krzyknął wstrząśnięty Ron.
W głowie
rudzielca od zawsze było przekonanie, że mugole to nieszkodliwe osobniki.
Głupie i niezdolne zagrozić czarodziejom, a teraz na własnej skórze przekonał
się, że to nieprawda. Przypomniał sobie, co kiedyś Harry i Dean mówili o broni
zwyczajnych ludzi, takiej co zabijała tak szybko, jak Avada Kedavra. Oblał go
zimny pot, gdy pomyślał, co by było, gdyby Richie ją wyciągnął i im groził.
-
Odczarujemy go i teleportujemy się do Canberry – oznajmiła Hermiona po chwili
milczenia.
- Ale… -
zaczął Ron.
- Nie
możemy teraz niczego innego zrobić! Nie zostawimy go tutaj, nie możemy go oddać
w ręce policji… już i tak złamaliśmy zasadę tajności!
- No
dobra… daj mi chwilę… - powiedział Ron, po czym podbiegł szybko do mężczyzny i
kopnął go z całej siły. – TO ZA MOJĄ DZIEWCZYNĘ, GNIDO! TO ZA OSZUSTWO! TO ZA
KRADZIEŻ! TO… - ostatni z serii kopniak nie został wymierzony, ponieważ
Hermiona złapała go i odciągnęła na bok.
- USPOKÓJ
SIĘ! CO TY DO CHOLERY ROBISZ!? – krzyknęła.
- Teraz
wiem, że ma nauczkę na przyszłość – powiedział Ron z zawziętym wyrazem twarzy.
– Łapmy plecaki i uciekajmy.
- Ale Ron…
- Liczę do
trzech! Jak się nie pośpieszysz, to przywalę mu jeszcze kilka razy!
Założyli
plecaki na plecy, złapali się za ręce, po czym Hermiona odczarowała Richiego i
z głośnym trzaskiem teleportowali się pod trzeci adres z listy. Wpadli na
pojemnik na śmieci, który przewrócił się razem z nimi, robiąc przy tym hałas. Hermiona
szybko zerwała się na równe nogi. Ron zrobił to samo, przy okazji ustawiając
kosz w pozycji pionowej. Posesja, na której się znajdowali, była słabo
oświetlona, widać było tylko blade światło latarni, która ginęła w gałęziach
jakiegoś iglastego drzewa. Gdzieś w sąsiedztwie szczekał pies. Zanim zdążyli
naradzić się co dalej robić, zapaliło się światło przed domem i wyszedł
szczupły mężczyzna w szlafroku.
- Co wy tu
robicie!? – krzyknął.
Hermiona
poczuła, że ciężko jej oddychać. Ten wzrost, ta postura, te włosy, oczy… To był
jej ojciec. Znaleźliśmy ich! Znaleźliśmy! – krzyczał głos w
jej głowie.
- Tato!
- Słucham?
– spytał zaskoczony Wendell, patrząc na nieznajomych. – Chyba coś ci się
pomyliło dziewczyno, nie jestem twoim ojcem.
- Bardzo
przepraszamy – powiedział szybko Ron, podchodząc do mężczyzny. – Uciekaliśmy
przed rabusiem, zaatakował nas i groził nam nożem! Czy możemy skorzystać z
telefonu?
Ojciec
Hermiony stał, nie wiedząc, co ma zrobić. Patrzył to na Hermionę, to na Rona.
Dziewczyna wyczuła, że nie jest przekonany. Nie dziwiła mu się, było dawno po
północy, a dwoje przestraszonych nastolatków oświadczyło, że potrzebuje pomocy.
Wiedziała, że muszą wejść do środka, aby mogła rzucić zaklęcie, które zdejmie
poprzednie. Postanowiła działać.
- Bardzo
pana prosimy… nie mamy gdzie się podziać. On obiecał, że nas podwiezie i… i…
chciał nam zrobić krzywdę... Proszę… - ostatnie słowo powiedziała,
łkając.
Nie mogła
dłużej powstrzymywać łez. Sama nie wiedziała, czy są oznaką radości, ulgi czy
strachu. Podejrzewała, że wszystkiego na raz.
- Nooooo
dobrze… - powiedział niechętnie Wendell, po czym odwrócił się i poszedł w
stronę drzwi wejściowych. – Chodźcie za mną. Zadzwonię po policję, pewnie
przyjedzie po was patrol i złożycie zeznania na komisariacie. Tylko tyle mogę
dla was zrobić w tej chwili.
Ulga
Hermiony była prawie namacalna, gdy na drżących nogach poszła za swoim ojcem.
Ron objął ją ramieniem i pocałował w skroń. Popatrzyła się na niego, a on
uśmiechając się do niej, starł łzę z jej policzka. Gdy weszli do domu,
zobaczyli, że Wendell podchodzi do telefonu stojącego na stoliku przy szafie.
Zaczął wybierać numer, gdy Hermiona wyciągnęła różdżkę i szybko wypowiedziała
odpowiednie zaklęcie. Oczy mężczyzny otworzyły się szeroko ze strachu. Przez
sekundę Ron z Hermioną bali się, że zaklęcie nie podziałało. Popatrzyli się na
siebie po czym…
- Her -
Hermiona! – ojciec dziewczyny podskoczył do niej, upuszczając po drodze
słuchawkę telefonu, z którego dobiegało nawoływanie dyspozytorki. Wziął córkę w
ramiona i przytulił mocno. – Maleńka, co ty nam zrobiłaś?
- Tato!
Och, tato… musiałam… wybacz mi – mówiła głosem drżącym od łkania. – Nie
chciałam… aby Voldemort… was dopadł… musiałam… przepraszam…
Tulili się
do siebie, zapominając o całym świecie. Ron podszedł do słuchawki, rzucił
krótkie „nieaktualne” i ostrożnie odłożył telefon na swoje miejsce.