czwartek, 5 listopada 2015

Powojenne życie Hermiony G.: Rozdział 2 – Poszukiwań ciąg dalszy


Hermiona leżała na łóżku w ciemności. Między Wielką Brytanią a Australią było dwanaście godzin różnicy. Oznaczało to, że jej organizm myślał, że jest południe. Nie tylko z tego powodu nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, co zrobić z listą podyktowaną przez informatorkę. Czy zadzwonić do tych par, czy jechać do nich? Jeśli to pierwsze, to co powiedzieć? Jak się przekonać, że to jej rodzice? Pozna ich po głosie? Co, jeśli się pomyli? A może zadać jakieś pytania dodatkowe? Tylko jakie? 

Następnym problemem był fakt, że tylko dwie z pięciu par mieszkały w Sydney. Pozostałe były w Canberze, Melbourne i w małym miasteczku pod Perth. Hermiona miała nadzieję, że jedna z nich to jej rodzice. Nie chciała się do tego przyznać, ale bała się, że cała piątka okaże się rozczarowaniem. Znowu strach – pomyślała. Miała go dosyć. Ostatnie miesiące to była ciągła trwoga o rodziców, przyjaciół, członków zakonu i powodzenie ich misji. Do tego wszystkiego dołączyły ból, zimno, samotność, rozczarowanie i strata. Albus, Moody, Fred, Syriusz, Lupin, Tonks, Zgredek, Lavender… a to tylko początek listy. Oczy dziewczyny zaszły łzami. Popatrzyła na pozostałe łóżka, z myślą, że szkoda, że nikt nowy do nich nie dołączył. Thierry z Ronem, mający tak samo, jak Hermiona problem ze zmianą czasu, postanowili pójść na dół do baru. Teraz zaczęła żałować, że została, aby zaplanować poszukiwania. Może Ron miał rację, że trzeba się wyluzować.

Uśmiechnęła się pod nosem. Ron coraz bardziej zaczął przypominać swojego ojca. Powiedział jej, że zamierza poznać mugolski świat, skoro są teraz razem. Chciał się dowiedzieć, jak żyje się bez magii. Dlaczego samoloty latają, do czego służy lodówka, co można kupić za funty i jak można podniecać się piłką nożną, która jest prymitywna w porównaniu do quidditcha. To wszystko to był jej dawny świat… Świat jej rodziców…
- To będzie długa noc – pomyślała Hermiona.

Po nieprzyjemnej nocy wstała koło południa. Czuła się strasznie - suszyło ją w gardle, jakby wypiła zbyt wiele wina poprzedniego wieczoru. Wszystko ją bolało i najchętniej zostałaby w łóżku. Mimo to zmusiła się do wstania i narzucenia na siebie bluzy. Zanim wyszła do łazienki, popatrzyła na śpiących chłopaków. Ron leżał na plecach, miał otwarte usta i chrapał, Thierry zakopał się w kołdrze i widać było tylko jego długie włosy na poduszce. Chyba będę musiała obudzić Rona i nie będzie to miła pobudka – pomyślała złośliwie Hermiona, idąc do toalety.

Ich śniadaniem i zarazem obiadem okazały się hot-dogi z obskurnej budki za rogiem. Siedząc na plastikowych krzesłach przy plastikowym stole, żuli bułki, które przypominały kapcia, a parówki smakowały jak zmielony troll z maczugą.
- Bleee, co za świństwo… już twoje grzyby i przypalone ryby były lepsze – mruknął Ron. Po pobudce czuł się gorzej niż Hermiona, ponieważ miał dodatkowe powody, aby jego organizm się buntował. – Niepotrzebnie piłem to mugolskie piwo…
- Jedz i nie wybrzydzaj – warknęła Hermiona. 

Była zła na Rona. Świtało, gdy w końcu udało jej się zasnąć, ale nie dane jej było spać długo. Chłopaki wrócili, śpiewając jakąś przyśpiewkę piłkarską, cuchnący alkoholem, papierosami i zielskiem. Chcieli dalej imprezować w pokoju, ale Hermiona rozgromiła towarzystwo, używając do tego najgorszego repertuaru przekleństw zapożyczonych od swojego chłopaka. 
- Na nic lepszego nas nie stać. Poza tym przypominam panie-lubię-sobie-wypić-z-dopiero-co-poznanym-wierszokletą, że mamy coś do roboty!
- Ale on stawiał… - zaczął Ron żałośnie.
- No tak, to tłumaczy wszystko… - Czarownica powiedziała z ironią.

Dokończyła hot-dogo-podobnego stwora. Wyjęła kartkę z numerami z torebki i wstała od stołu.
- Idę dzwonić!
- Poczefaj... Ejmiono… - powiedział Ron na tyle, ile pozwoliły mu zapchane resztką bułki usta. Zerwał się z krzesła i pobiegł za nią. – Idę z tobą!
Drżącymi rękami wybrała numer pary z Sydney. Pierwszy sygnał… drugi sygnał… trzeci sygnał… Proszę, odbierzcie!
- Halo? – Hermiona usłyszała męski głos. Czy to był głos jej ojca?
- Dź… dź... dzień dobry! – wydukała z trudem, ale szybko się opanowała po tym, jak wzięła głębszy oddech. – Czy dodzwoniłam się do państwa Moniki i Wendella Wilkins?
- Taaaaa… - odparłmężczyzna niezbyt grzecznie. 

Hermiona pomyślała, że to raczej nie jest jej ojciec. On nigdy by tak nie odpowiedział nikomu.
- Czy są państwo dentystami i pochodzą państwo z Anglii?
- Nie! – warknął. – Urodziliśmy się z żoną tutaj! Co to w ogóle za pytanie?
- Ach, to bardzo dziękuję… nie państwa szukałam… – wyszeptała. 
Wendell Wilkins się rozłączył. Hermiona powoli odłożyła słuchawkę i wciągnęła powietrze do płuc. Wdech – wydech.
- Pudło? – zapytał zmęczonym głosem Ron.
- Tak, dzwonię dalej – odpowiedziała Hermiona. - Znajdę ich, chociażbym miała przeszukać całą Australię wzdłuż i wszerz.
- Do boju moja miłości!
- Och, Ron! – serce Hermiony roztopiło się pod wpływem wyznania jej skacowanego chłopaka. Odwróciła się i pocałowała go namiętnie.
- Mhhhhmmm… Hermiono… - wydyszał z rumieńcami na twarzy, po czym odskoczył od niej i wydalił w krzakach swój posiłek.
- Żałosne – mruknęła zdegustowana czarownica, wyjęła z torebki chusteczki, rzuciła je mężczyźnie swojego życia i zabrała się za dzwonienie.

Hermiona totalnie się rozkleiła. Wyła w ramię Rona, a ten głaskał jej puszyste włosy. Kiedy zaczęła płakać, zmieszany Thierry wymamrotał coś o pilnej potrzebie udania się w jakimkolwiek kierunku i opuścił towarzystwo. Tama wszystkich jej negatywnych uczuć pękła i wypuściła wielką rzekę łez. Zadzwoniła do wszystkich par, do jednej musiała dzwonić co godzinę, bo nie odbierali. Jednak nikt się nie przyznał do bycia dentystami i anglikami.
- Hermiono… kochanie… to nie koniec świata, znajdziemy ich – powiedział Ron, starając się ją pocieszyć. Jedyną odpowiedzią był jęk i dalszy płacz. – Sama mówiłaś, że ta kobieta z Canberry miała angielski akcent. Pomyślałaś, że może… oszukała cię?
- Buuuuuuuuuu!
- Może nie chcieli powiedzieć prawdy… może, gdy rzucałaś zaklęcie, zagnieździłaś w ich umysłach pomysł, że mają trzymać się z dala od obcych…
- Buuuuuu!
- Może pomyśleli, że nie powinni być dalej dentystami… albo nie mogli znaleźć pracy w swoim zawodzie i są… no nie wiem… nauczycielami?
- Buuuu!
- Kochanie! Weź się w garść! – Ron delikatnie nią potrząsnął. – Nie znaleźliśmy horkruksów płacząc!
- Ronaldzie Weasley! Jesteś nieczułym dupkiem! – uderzyła go pięścią w ramię.
- Ała! Taka prawda!
- Co ja mam robić? Co ja mam robić? – Hermiona mamrotała nerwowo pod nosem.
- A bo ja wiem… - Ron zadumał się. - Można by włamać się do jakiegoś urzędu, przejrzeć akta… chyba mugole coś takiego mają?
- Mają.
- To co? Robimy wejście jak u Gringotta?
- Nie – prychnęła Hermiona. – To, że mugole nie używają magii, nie znaczy, że łatwiej się dostaniemy do akt Ron!
- To nie wiem! – powiedział urażonym tonem. – Nie to nie, ty jesteś od myślenia!
- Wyobraź sobie, że tym razem nie mam ani jednego pomysłu! – zapiszczała Hermiona. 

W Ronie coś się zagotowało, stwierdził, że w tym momencie to on musi się wykazać jako mężczyzna.
- Skoro nie masz pomysłów, to tym razem ja decyduję… idziemy pod adres każdej z tych par! – oznajmił zaskoczonej dziewczynie.
- Ale…
- Nie ma ”ale” Hermiono! Teraz ja decyduję, aż zaczniesz być sobą. Jutro rano dowiadujesz się, jak się do nich dostać i idziemy się z nimi zobaczyć!
Hermiona popatrzyła na Rona zdumionymi oczami. Widziała jego zdecydowaną postawę, zacięty wyraz twarzy, ledwo widoczny cień dumy, że coś postanowił. Rzuciła mu się na szyję ze szlochem, ale tym razem był to płacz ze szczęścia.
- Ron! Kocham Cię!
- Ja ciebie też, moja sklątko tylnowybuchowa…
- Ron!

***

Stali w dzielnicy domków jednorodzinnych. Pod pierwszym adresem znajdował się jasny budynek z jednym piętrem. Wszystko było w nim proste, zero ozdób, żadnej skomplikowanej formy. Gładki beton, szkło, tylko drzwi do garażu i domu były drewniane. W malutkim ogródku rosły niskie palmy. Hermiona powoli podeszła do drzwi.
- Nie sądzę, aby moi rodzice mogliby zamieszkać w takim klocu – szepnęła do Rona, przypominając sobie angielską zabudowę.
- Trzeba spróbować – odpowiedział. – Dzwoń!

Zadzwoniła. Usłyszeli szczekanie psa, a następnie czyjeś kroki. Wstrzymali oddechy… Chuda murzynka w markowych ciuchach otaksowała ich pogardliwym spojrzeniem.
- Taaaaaaaaak? – spytała, wkładając w swój ton głosu jak najwięcej dystansu i chłodu.
- Czy tu mieszkają państwo Monika i Wendell Wilkins?
- To ja. O co chodzi?
- Och! – wyrwało się zaskoczonej Hermionie. – My…
- …prowadzimy kampanię na rzecz uwolnienia skrzatów domowych, które są niewolnikami czarodziejów. Czy jest pani zainteresowana rozmową o tym? – wtrącił szybko Ron z obłędem w oczach i wielkim uśmiechem na twarzy.
- Nie gadam z wariatami! – krzyknęła murzynka i zatrzasnęła gwałtownie drzwi.
- Ron! Co ci do głowy strzeliło, aby wyskakiwać z takim pytaniem!? – wrzasnęła Hermiona, gdy szli, poszukując miejsca, gdzie można bezpiecznie się teleportować.
- No co? Chciałem się jej pozbyć, skoro już się dowiedzieliśmy, że to nie twoja mama – odpowiedział urażonym tonem Ron. – Przebywanie z tobą uświadomiło mi, że ludzie kiepsko reagują na W.E.S.Z., więc spróbowałem od tej strony…
- Ron, przysięgam Ci, że jeszcze jeden taki wyskok, a rzucę na ciebie urok!
- Oj tam, oj tam…

Kolejną parę z listy odnaleźli w białym domku szeregowym na pochyłej ulicy. Nad wejściem był daszek z falistej blachy, a w oknach wisiały żaluzje. Ten dom bardziej pasował do anglików. Hermiona nacisnęła guzik, czując, jak szybko bije serce w jej piersi. Zacisnęła palce na ręce Rona. Rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Serce jej zamarło, ponieważ dostrzegła znajomą sylwetkę... ale to nie był jej ojciec. Mężczyzna miał bardzo podobną posturę i włosy, ale to jednak nie był on.
- Dzień dobry! Szukamy Moniki i Wendella Wilkins – zaczęła z nadzieją w głosie Hermiona. Może to tylko ich australijski znajomy?
- Witam – odparł nieznajomy. - Tak, mieszkam tutaj z żoną, o co chodzi?
- O boże, to nie oni – jęknęła Hermiona.
- Słucham panienko?
- Bardzo przepraszamy za najście! – odezwał się Ron, łapiąc Hermionę w pasie. – Szukamy kogoś o takim samym imieniu i nazwisku jak pan.
- Przykro mi młodzieńcze, nie znam nikogo innego, kto się nazywa jak ja. Ale życzę wam powodzenia – mężczyzna spojrzał na rozczarowaną Hermionę. – Będę trzymał kciuki, abyście ich znaleźli.
- Dziękujemy!
- Znowu pudło – powiedziała zrezygnowanym głosem Hermiona. – To nic nie da… to nic nie da…

Osunęła się na chodnik,  Ron usiadł obok niej. Sytuacja wydała im się beznadziejna. Rudzielec stwierdził, że to dobry moment, aby spróbować namówić czarownicę na swój poprzedni pomysł:
- To co? Włamujemy się do urzędu?
- Nie wiem, czy to coś da – powiedziała Hermiona, przygryzając wargę.
- Więc zostaje sprawdzenie pozostałych trzech par… jeśli okaże się, że to nie oni, to idziemy grzebać w aktach.
- No dobra… - zgodziła się niechętnie i wyjęła kartkę z adresami. – Najbliższa para znajduje się w Canberze. To stolica Australii, raczej nie możemy się deportować, bo nie wiemy, gdzie wylądujemy… Trzeba iść po rzeczy do hostelu i poszukać jakiegoś autobusu czy pociągu.
- Pociąg brzmi nieźle – powiedział z uśmiechem Ron. – Jedziemy!

***

Pociąg ruszył, najpierw powoli toczył się po torach, ale szybko nabrał prędkości. Wyjechał ze stacji akurat wtedy, gdy zdyszana Hermiona wbiegła z Ronem na peron.
- Cholera! – krzyknęła tak głośno, że ludzie stojący w pobliżu popatrzyli się na nią z zainteresowaniem. – To był ostatni pociąg!
Droga na stację kolejową wydłużyła im się, ponieważ najpierw Thierry nie chciał ich puścić, dopóki nie dostał ich adresów (Rona domowy, a Hermiony e-mail). Następnie autobus, którym jechali, utknął w korku, który powstał z powodu wypadku na trasie. Para czarodziejów postanowiła nie teleportować się w dużym, nieznanym mieście, ponieważ nie mieli pewności czy ktoś ich nie zobaczy. Poskutkowało to dużym opóźnieniem i koniecznością zmiany planów.
- Co robimy? – spytał się Ron. – Może jednak teleportujemy się do Canberry? – dodał cicho, pochylając się nad głową Hermiony.

Dziewczyna nie odpowiedziała, zamknęła oczy i dumała nad ich położeniem. Owszem, mogli użyć magii, ale było to zbyt ryzykowne… Mogli sprawdzić, czy są jakieś autobusy, ale sama w to wątpiła. Było już późno, raczej niczego nie znajdą. Najprawdopodobniej musieli wrócić do hostelu. Podejrzewała, że Thierry się ucieszy i z chęcią zaciągnie ich do baru. Gdy odchodzili, wspomniał coś, że dali mu natchnienie. Miała nadzieję, że nie znajdzie się na kartach książki niskich lotów.
- Te, dzieciaki… pociąg wam uciekł? – podszedł do nich niepozorny, niski mugol. Palił papierosa i przypatrywał się im uważnie. – Jak chcecie, podwiozę was do Canberry.
- Super! – zawołał uradowany Ron. – Hermiono! Zobacz, jakie mamy szczęście!

Hermiona była bardziej sceptyczna. Mężczyzna miał w sobie coś… niepokojącego. Jego ubrania, tak jak sama fizjonomia, były bezbarwne. Wszystko, od włosów po buty było w odcieniach brązu, beżu i szarości. Jasne oczy patrzyły się na nią w sposób, który Hermionie przypominał wzrok Fenrira Greybacka. Wilkołaka, który chciał jej rozerwać gardło…
- Bardzo dziękujemy, ale poradzimy sobie – powiedziała i pociągnęła Rona za rękę. – Wracamy do hostelu!
- A-ale Hermiono! – wyjąkał zaskoczony Ron. – Ten mug… pan nas podwiezie!
- Dzieciaki! Nie zedrę z was! I tak miałem jechać do stolicy – mężczyzna poszedł za nimi. – Wiecie, głupio tak samemu… przyjemniej po nocy grzać po trasie, gdy się ma kompanów obok… Kopsniecie dziesiątkę i będziemy kwita! Zawiozę was pod same drzwi, gdziekolwiek chcecie jechać!
- Nie jesteśmy zainteresowani! – odpowiedziała piskliwym głosem Hermiona.
- O nie! Tym razem ja decyduję! – Ron zatrzymał swoją dziewczynę i złapał ją w pasie. – Pojedziemy z tym mug… khem, panem. On chce mniej kasy, niż wyniosą nas bilety! Za to kupimy sobie porządne śniadanie!

Hermiona jęknęła na wspomnienie tego, czym ostatnio się żywili. Była pewna, że jej żołądek będzie dochodził do siebie przez miesiąc po powrocie do Anglii przez to tanie, syfiaste żarcie, które kupowali w obdrapanych budkach. Z drugiej strony nie ufała temu mężczyźnie. Za to Ron wydawał się zadowolony z tego, że podjął kolejną decyzję.
- Richie jestem... – mugol przywitał się, ściskając im ręce. - Nie patrz się tak na mnie panienko – dodał, widząc nieufny wzrok Hermiony. – Nie zrobię wam krzywdy! Wprawdzie mój gruchot nie jest limuzyną, ale jest sprawny, dojedziemy do Canberry w trzy godzinki, zaoszczędzicie pieniążki, pogadamy… zakumplujemy się… - poklepał Rona poufale po plecach. – To, co kolego? Dogadujemy się? Dziesiątka pasi?
- Pasi – powiedział Ron, zachwycony, że łapie mugolski slang, po czym zwrócił się do swojej dziewczyny. – Daj pieniążki naszemu nowemu koledze...
- Nadal nie jestem przekonana… - mruknęła Hermiona pod nosem, grzebiąc w torebce.
- Oj daj spokój! Będzie dobrze! Przecież jak ja mówię, że będzie dobrze, to będzie, nie? – Ron powiedział z uśmiechem.

***

Ron przestał się uśmiechać, zamiast tego na jego twarzy malowało się przerażenie. Mylił się i to bardzo. Nie było dobrze, było bardzo źle. Richie zatrzymał się na jakimś odludziu, mówiąc, że samochód złapał gumę. Gdy wszyscy wysiedli, wyjął nóż, kazał swoim pasażerom oddać pieniądze i wszystkie kosztowne rzeczy. Złowrogi błysk w jego oczach wskazywał, że wcale nie żartuje.
- No laluniu, sięgaj do swojej torebeczki i dawaj pieniążki… - powiedział nabrzmiałym z emocji głosem. – Dawaj wszystko!

Hermiona drżącymi rękami otworzyła swoją koralikową torbę, szukając portfela. Schowali z Ronem swoje różdżki w wewnętrznych kieszeniach kurtek i nie mieli czasu, aby po nie sięgnąć. Długi nóż mężczyzny mógł w każdej chwili pchnąć ją lub jej chłopaka, jeśli zrobią nieostrożny ruch.
- Ooooch tak laluniu… Gdybyś jechała sama, to jeszcze bym skorzystał z twoich wdzięków… - wychrypiał rzezimieszek, oblizując się lubieżnie. – STÓJ TAM, GDZIE STOISZ RUDY ALBO POTNĘ JEJ BUŹKĘ!!!! – ryknął, gdy Ron poruszył się pod wpływem złości na jego ostatni komentarz. – Jeśli będziecie grzeczni, to zostawię was tutaj i kiedyś ktoś was znajdzie! A jak nie, to zaszlachtuję jak świnie!
- Mam! Mam portfel! – krzyknęła Hermiona.
- DAWAJ GO! – Richie wyciągnął lewą rękę po łup, ponieważ w prawej ciągle trzymał nóż.

W tym momencie Hermiona rzuciła ciężki, pełny monet portfel w twarz złodzieja. 
– Ałaaa! – ryknął zbir i złapał się za nos, lekko się pochylając.
Ron nie czekał, aż złodziej się wyprostuje, miał długie nogi - na tyle długie, aby trafić stopą w dłoń trzymającą nóż.
- JUŻ PO WAS!!! – ryknął Richie, starając się złapać narzędzie zbrodni, które leżało teraz z metr od niego.
- Drętwota!!!

Rabuś padł jak rażony gromem. Ron z Hermioną popatrzyli na siebie. Obydwoje trzymali różdżki, celując nimi w mężczyznę. Ich oddechy powoli zwalniały i zaczynali się rozluźniać. W końcu obezwładniony mugol nie miał szans z czarodziejem z różdżką, a co dopiero z dwojgiem. Ron podbiegł do leżącego noża, po czym rzucił go daleko w krzaki. Hermiona podeszła do samochodu i wyjęła plecaki, cały czas zerkając nieufnie na leżącego Richiego.
- Co robimy? – spytała się Rona.
- Możemy zabrać mu samochód i pojechać dalej.
- Nie mamy prawa jazdy – jęknęła dziewczyna. – Poza tym to nie fair go tu zostawić, kto wie, kiedy ktoś go znajdzie…
- Hermiono! Ten gość chciał nas okraść albo i zabić! Nie wspominając, co o tobie mówił! – krzyknął wstrząśnięty Ron.

W głowie rudzielca od zawsze było przekonanie, że mugole to nieszkodliwe osobniki. Głupie i niezdolne zagrozić czarodziejom, a teraz na własnej skórze przekonał się, że to nieprawda. Przypomniał sobie, co kiedyś Harry i Dean mówili o broni zwyczajnych ludzi, takiej co zabijała tak szybko, jak Avada Kedavra. Oblał go zimny pot, gdy pomyślał, co by było, gdyby Richie ją wyciągnął i im groził.
- Odczarujemy go i teleportujemy się do Canberry – oznajmiła Hermiona po chwili milczenia.
- Ale… - zaczął Ron.
- Nie możemy teraz niczego innego zrobić! Nie zostawimy go tutaj, nie możemy go oddać w ręce policji… już i tak złamaliśmy zasadę tajności! 
- No dobra… daj mi chwilę… - powiedział Ron, po czym podbiegł szybko do mężczyzny i kopnął go z całej siły. – TO ZA MOJĄ DZIEWCZYNĘ, GNIDO! TO ZA OSZUSTWO! TO ZA KRADZIEŻ! TO… - ostatni z serii kopniak nie został wymierzony, ponieważ Hermiona złapała go i odciągnęła na bok.
- USPOKÓJ SIĘ! CO TY DO CHOLERY ROBISZ!? – krzyknęła.
- Teraz wiem, że ma nauczkę na przyszłość – powiedział Ron z zawziętym wyrazem twarzy. – Łapmy plecaki i uciekajmy.
- Ale Ron…
- Liczę do trzech! Jak się nie pośpieszysz, to przywalę mu jeszcze kilka razy! 

Założyli plecaki na plecy, złapali się za ręce, po czym Hermiona odczarowała Richiego i z głośnym trzaskiem teleportowali się pod trzeci adres z listy. Wpadli na pojemnik na śmieci, który przewrócił się razem z nimi, robiąc przy tym hałas. Hermiona szybko zerwała się na równe nogi. Ron zrobił to samo, przy okazji ustawiając kosz w pozycji pionowej. Posesja, na której się znajdowali, była słabo oświetlona, widać było tylko blade światło latarni, która ginęła w gałęziach jakiegoś iglastego drzewa. Gdzieś w sąsiedztwie szczekał pies. Zanim zdążyli naradzić się co dalej robić, zapaliło się światło przed domem i wyszedł szczupły mężczyzna w szlafroku.
- Co wy tu robicie!? – krzyknął.

Hermiona poczuła, że ciężko jej oddychać. Ten wzrost, ta postura, te włosy, oczy… To był jej ojciec. Znaleźliśmy ich! Znaleźliśmy! – krzyczał głos w jej głowie.
- Tato!
- Słucham? – spytał zaskoczony Wendell, patrząc na nieznajomych. – Chyba coś ci się pomyliło dziewczyno, nie jestem twoim ojcem.
- Bardzo przepraszamy – powiedział szybko Ron, podchodząc do mężczyzny. – Uciekaliśmy przed rabusiem, zaatakował nas i groził nam nożem! Czy możemy skorzystać z telefonu?

Ojciec Hermiony stał, nie wiedząc, co ma zrobić. Patrzył to na Hermionę, to na Rona. Dziewczyna wyczuła, że nie jest przekonany. Nie dziwiła mu się, było dawno po północy, a dwoje przestraszonych nastolatków oświadczyło, że potrzebuje pomocy. Wiedziała, że muszą wejść do środka, aby mogła rzucić zaklęcie, które zdejmie poprzednie. Postanowiła działać.
- Bardzo pana prosimy… nie mamy gdzie się podziać. On obiecał, że nas podwiezie i… i… chciał nam zrobić krzywdę... Proszę… - ostatnie słowo powiedziała, łkając. 
Nie mogła dłużej powstrzymywać łez. Sama nie wiedziała, czy są oznaką radości, ulgi czy strachu. Podejrzewała, że wszystkiego na raz.
- Nooooo dobrze… - powiedział niechętnie Wendell, po czym odwrócił się i poszedł w stronę drzwi wejściowych. – Chodźcie za mną. Zadzwonię po policję, pewnie przyjedzie po was patrol i złożycie zeznania na komisariacie. Tylko tyle mogę dla was zrobić w tej chwili.

Ulga Hermiony była prawie namacalna, gdy na drżących nogach poszła za swoim ojcem. Ron objął ją ramieniem i pocałował w skroń. Popatrzyła się na niego, a on uśmiechając się do niej, starł łzę z jej policzka. Gdy weszli do domu, zobaczyli, że Wendell podchodzi do telefonu stojącego na stoliku przy szafie. Zaczął wybierać numer, gdy Hermiona wyciągnęła różdżkę i szybko wypowiedziała odpowiednie zaklęcie. Oczy mężczyzny otworzyły się szeroko ze strachu. Przez sekundę Ron z Hermioną bali się, że zaklęcie nie podziałało. Popatrzyli się na siebie po czym…
- Her - Hermiona! – ojciec dziewczyny podskoczył do niej, upuszczając po drodze słuchawkę telefonu, z którego dobiegało nawoływanie dyspozytorki. Wziął córkę w ramiona i przytulił mocno. – Maleńka, co ty nam zrobiłaś?
- Tato! Och, tato… musiałam… wybacz mi – mówiła głosem drżącym od łkania. – Nie chciałam… aby Voldemort… was dopadł… musiałam… przepraszam…
Tulili się do siebie, zapominając o całym świecie. Ron podszedł do słuchawki, rzucił krótkie „nieaktualne” i ostrożnie odłożył telefon na swoje miejsce.