Heeeeeeeeeejkaaaaaaaaaaa!!!
Jak ja się za
wami stęskniłem, mordki wy moje!
Jestem już w
Anglii, moja wyprawa zajęła kilka miesięcy, ale właśnie w tej chwili siedzę
sobie w cieplutkim domku Barty’ego i stukam w klawiaturę popijając „Pędzącego
Hipogryfa”. Mówię wam, ten to potrafi sponiewierać!
Miałem tyle
przygód… znowu nie wiem, od czego zacząć… może zacznę od początku…
Wylądowałem w
Meksyku w Meksyku. Mówię wam: jakim trzeba być ćwokiem aby nazwać tak samo kraj
i stolicę? Wyobraźcie sobie: stoicie sobie na poboczu, łapiecie stopa, kierowca
staje i się pyta:
- Dokąd
jedziesz?
- Do Meksyku!
- Już jesteś
w Meksyku! Hłe, hłe!
I pojechał…
(a ja biedny nadal łapałem tego stopa podziwiając kaktusy i krążące nade mną
sępy).
W końcu
dostałem się do tego Meksyku (w Meksyku, bleh!). Tam postanowiłem odpocząć
chwilkę i poszukać kogoś, kto zabierze mnie bezpośrednio do Indian Jivaro,
którzy bawią się w robienie Tsantsy (tych takich małych główek, które kiedyś
były dużymi ludzkimi). Powęszyłem trochę tu, powęszyłem trochę tam i znalazłem!
Złapałem
gościa z ekipą telewizyjną, który miał podróżować po różnych indiańskich
miejscach. Miał tak na imię, że tego się wypowiedzieć nie da. Większość gadała
po polsku, a że trochę czaję ten język to mnie przygarnęli. Moim zadaniem było
zajmowanie się stopami tego gościa prowadzącego. Chodził boso, koszmar! Co
chwilę w coś właził. Jak nie szkło, to psia kupa! Ledwo mu wyczyściłem, a zaraz
wlazł w kocią kupę, potem w pinezki, a na końcu przeszedł się po rozjechanej
śwince morskiej!
Mówiłem mu:
- kupimy ci buciki,
takie ładne, kowbojskie lub jakieś meksykańskie.
A on na to:
nie i nie.
Jak z
dzieckiem! Pamiętam jak ciągle powtarzałem Voldusiowi aby założył buciki, a ten
biegał na bosaka i potem chorował. Zgadnijcie, kto musiał mu czopki wkładać na
zbicie temperatury? Zgadliście! Ja!
Dobrze, że
ten z telewizji sam sobie wkładał, gdy zachorował :D
Dostałem się
do Indian, ale zdobycie tsantsy wcale nie było proste! W ogóle co to za pomysł
aby akurat to wrzucać do kotła :(. Voldek mógł wybrać jakiś inny eliksir, nie
wiem, na przykład taki, w którym musi się znaleźć ciupaga, albo klapki
„Kubota”. Wtedy poleciałbym do Polski, pochlałbym tam przez tydzień i zdobyłbym
potrzebne przedmioty…
Tak, więc
Indianie nie za bardzo chcieli mi zrobić tsantsy. Problemem było to, że nie
bardzo było, kogo przerobić, ponieważ ostatni poborca podatkowy uciekł, a
kolejny chyba się bał bo nikt nie przybył od wielu miesięcy. Ekipa telewizyjna
była nie do ruszenia, wódz mówił, że ich potrzebuje, aby później zarobić kasę
na naturalnych i ekologicznych produktach made in las and zadupie. No wszystko
przeciwko mnie!
A tak swoją
drogą, jeśli o zarabianiu mowa. Junior rozkręcił spiralę nienawiści wobec
Harry’ego przez co cały Ravenclaw, Hufflepuff i Slytherin noszą plakietki
„Potter cuchnie”. Naturalnie stoi za tym Volduś, który zarobił grube miliony na
tych przypinkach, a drugie tyle na mydłach. Obczajcie:
Voldemort
jest taki genialny <3
Wracając do
mojej opowieści: czekaliśmy miesiąc, ale poborca podatkowy nie przybył, a czas
mi się kończył. Spędzałem bezsenne noce w hamaku myśląc jak bardzo zawiodę
Voldusia. Jak bardzo będzie płakał i walił głową w podłogę… moją głową
oczywiście. Będzie torturował mnie od rana do nocy, Seniorowi też da popalić.
Sąsiedzi będą cierpieć, gdy w szale zacznie puszczać Behemotha i Dodę na całą
parę… Wszyscy w promieniu kilku mil będą nieszczęśliwi przeze mnie! Wyrzuty
sumienia mnie gryzły jak komary i piranie podczas kąpieli :(
W końcu
starszyzna plemienni zlitowała się na de mną i zrobili główkę z upolowanego
leniwca. Nawet nie wiecie jak się ucieszyłem! Nie da się jej odróżnić od
prawdziwej tsantsy! Nie zostało mi nic innego jak pożegnać się z plemieniem i
wyruszyć w drogę powrotną (dałem im swojego e-maila oraz numer telefonu, ale do
dzisiaj się nikt nie odezwał, buuu). Powiem wam, że łapanie stopa w dżungli to
droga przez mękę (zapomniałem wspomnieć, że ekipa z bosym zwinęła się
wcześniej). Nikt tam nie jeździ! No weźcie… mamy XXI wiek, a oni nie używają
transportu… Po kilku dniach błądzenia w gąszczu i uciekaniu przed krewnymi
Syczącej Parówy przypomniałem sobie, że jestem czarodziejem! He, he, Glizduś…
jaki ty czasem jesteś głupi…
Teleportowałem
się aż do Meksyku! Yay! Czego to człowiek nie zrobi jak się boi! I tam łapałem
stopa do stolicy („Meksyk? Jesteś w Meksyku, hłe, hłe, hłe” <- nienawidzę
Meksykanów! Grrr!). Za dwudziestym razem się udało… ale to materiał na kolejną
historię!
Teraz wrzucam
moją obecną stylówkę!
Naprawdę się
za wami stęskniłem!
Pozdrawiam i
lecę prać gatki Voldusiowi!
Pa :*