czwartek, 21 kwietnia 2016

Voldemort ubiera się u Madame Malkin: Rozdział 12 – Powrót

Heeeeeeeeeejkaaaaaaaaaaa!!!
Jak ja się za wami stęskniłem, mordki wy moje!

Jestem już w Anglii, moja wyprawa zajęła kilka miesięcy, ale właśnie w tej chwili siedzę sobie w cieplutkim domku Barty’ego i stukam w klawiaturę popijając „Pędzącego Hipogryfa”. Mówię wam, ten to potrafi sponiewierać!

Miałem tyle przygód… znowu nie wiem, od czego zacząć… może zacznę od początku…

Wylądowałem w Meksyku w Meksyku. Mówię wam: jakim trzeba być ćwokiem aby nazwać tak samo kraj i stolicę? Wyobraźcie sobie: stoicie sobie na poboczu, łapiecie stopa, kierowca staje i się pyta:
- Dokąd jedziesz?
- Do Meksyku!
- Już jesteś w Meksyku! Hłe, hłe!
I pojechał… (a ja biedny nadal łapałem tego stopa podziwiając kaktusy i krążące nade mną sępy).

W końcu dostałem się do tego Meksyku (w Meksyku, bleh!). Tam postanowiłem odpocząć chwilkę i poszukać kogoś, kto zabierze mnie bezpośrednio do Indian Jivaro, którzy bawią się w robienie Tsantsy (tych takich małych główek, które kiedyś były dużymi ludzkimi). Powęszyłem trochę tu, powęszyłem trochę tam i znalazłem!

Złapałem gościa z ekipą telewizyjną, który miał podróżować po różnych indiańskich miejscach. Miał tak na imię, że tego się wypowiedzieć nie da. Większość gadała po polsku, a że trochę czaję ten język to mnie przygarnęli. Moim zadaniem było zajmowanie się stopami tego gościa prowadzącego. Chodził boso, koszmar! Co chwilę w coś właził. Jak nie szkło, to psia kupa! Ledwo mu wyczyściłem, a zaraz wlazł w kocią kupę, potem w pinezki, a na końcu przeszedł się po rozjechanej śwince morskiej!

Mówiłem mu:
- kupimy ci buciki, takie ładne, kowbojskie lub jakieś meksykańskie.
A on na to: nie i nie.

Jak z dzieckiem! Pamiętam jak ciągle powtarzałem Voldusiowi aby założył buciki, a ten biegał na bosaka i potem chorował. Zgadnijcie, kto musiał mu czopki wkładać na zbicie temperatury? Zgadliście! Ja!

Dobrze, że ten z telewizji sam sobie wkładał, gdy zachorował :D

Dostałem się do Indian, ale zdobycie tsantsy wcale nie było proste! W ogóle co to za pomysł aby akurat to wrzucać do kotła :(. Voldek mógł wybrać jakiś inny eliksir, nie wiem, na przykład taki, w którym musi się znaleźć ciupaga, albo klapki „Kubota”. Wtedy poleciałbym do Polski, pochlałbym tam przez tydzień i zdobyłbym potrzebne przedmioty…

Tak, więc Indianie nie za bardzo chcieli mi zrobić tsantsy. Problemem było to, że nie bardzo było, kogo przerobić, ponieważ ostatni poborca podatkowy uciekł, a kolejny chyba się bał bo nikt nie przybył od wielu miesięcy. Ekipa telewizyjna była nie do ruszenia, wódz mówił, że ich potrzebuje, aby później zarobić kasę na naturalnych i ekologicznych produktach made in las and zadupie. No wszystko przeciwko mnie!

A tak swoją drogą, jeśli o zarabianiu mowa. Junior rozkręcił spiralę nienawiści wobec Harry’ego przez co cały Ravenclaw, Hufflepuff i Slytherin noszą plakietki „Potter cuchnie”. Naturalnie stoi za tym Volduś, który zarobił grube miliony na tych przypinkach, a drugie tyle na mydłach. Obczajcie:


Voldemort jest taki genialny <3

Wracając do mojej opowieści: czekaliśmy miesiąc, ale poborca podatkowy nie przybył, a czas mi się kończył. Spędzałem bezsenne noce w hamaku myśląc jak bardzo zawiodę Voldusia. Jak bardzo będzie płakał i walił głową w podłogę… moją głową oczywiście. Będzie torturował mnie od rana do nocy, Seniorowi też da popalić. Sąsiedzi będą cierpieć, gdy w szale zacznie puszczać Behemotha i Dodę na całą parę… Wszyscy w promieniu kilku mil będą nieszczęśliwi przeze mnie! Wyrzuty sumienia mnie gryzły jak komary i piranie podczas kąpieli :(

W końcu starszyzna plemienni zlitowała się na de mną i zrobili główkę z upolowanego leniwca. Nawet nie wiecie jak się ucieszyłem! Nie da się jej odróżnić od prawdziwej tsantsy! Nie zostało mi nic innego jak pożegnać się z plemieniem i wyruszyć w drogę powrotną (dałem im swojego e-maila oraz numer telefonu, ale do dzisiaj się nikt nie odezwał, buuu). Powiem wam, że łapanie stopa w dżungli to droga przez mękę (zapomniałem wspomnieć, że ekipa z bosym zwinęła się wcześniej). Nikt tam nie jeździ! No weźcie… mamy XXI wiek, a oni nie używają transportu… Po kilku dniach błądzenia w gąszczu i uciekaniu przed krewnymi Syczącej Parówy przypomniałem sobie, że jestem czarodziejem! He, he, Glizduś… jaki ty czasem jesteś głupi…

Teleportowałem się aż do Meksyku! Yay! Czego to człowiek nie zrobi jak się boi! I tam łapałem stopa do stolicy („Meksyk? Jesteś w Meksyku, hłe, hłe, hłe” <- nienawidzę Meksykanów! Grrr!). Za dwudziestym razem się udało… ale to materiał na kolejną historię!

Teraz wrzucam moją obecną stylówkę!


Naprawdę się za wami stęskniłem!
Pozdrawiam i lecę prać gatki Voldusiowi!
Pa :*